CZĘŚĆ DRUGA


Środa, 20 Maja

Podnieśliśmy kotwicę o 2050. Z żalem (znowu?) zostawialiśmy za rufą piękną i niezbadaną przez nas Dominikę, ale obiecaliśmy sobie, że jeszcze kiedyś tu wrócimy.






Nasz rejs na północ to przeważnie piękna żegluga „połówką” ze wschodu przy spokojnym, nie rozfalowanym morzu.



Potwierdziła się prognoza pogody, którą ściągnęliśmy wcześniej z Internetu. Niemal bezchmurne niebo, w nocy wypełniało się milionami gwiazd. Oświetlone blaskiem księżyca, pojedyncze białe obłoki śpiesznie kontynuowały wędrówkę ku zachodowi a nasza YouYou rączo rwała do przodu i połykała kolejne mile. Był to też pierwszy rejs, w którym fale nie przelewały się nam do kokpitu :)))

Nie widzieliśmy na tym odcinku żadnych morskich zwierząt oprócz ptaków – petreli. Za to już pierwszego ranka kolo ósmej, przeleciał koło nas mały prywatny samolot, tuż nad wodą, naprawdę blisko… dość szczególne wydarzenie, że tak powiem :)


Czwartek, 21 Maja

W nocy przepłynęliśmy koło Monserrat – wyspy z aktywnym wulkanen, na której zatrzymaliśmy się innym razem, żeglując w sierpniu 2007 z moim bratem Kubą, prawie siedemnastometrowym katamaranem w odwrotnym kierunku: z St. Martin do Bequia :) (Przeczytaj o tym opowiadanie – “Rejs do Bequia”).



Po minięciu wyspy odpadliśmy 30 stopni na zachód. Zaczęła się żegluga baksztagiem. Choć wolniejszy od półwiatru, daje inne radości :)


W międzyczasie morze rozfalowało się i pierwszy raz doświadczyliśmy jak YouYou - podrywana i przyspieszana od tyłu kolejnymi wyprzedzającymi nas falami - kołysze się z burty na burtę, zupełnie jakby tańczyła w rytm szanty granej przez wiatr na jej stalowych wantach.


Przypomniała nam się wtedy żegluga w passatach przez Ocean…


Nad ranem przed dziobem pojawiła się dobrze nam znana wyspa St. Barthelemy. YouYou „przefrunęła” ostatnie dziesięć mil, z żaglami jak skrzydła ustawionymi „na motyla” w pięknym słońcu i przy wietrze 3-4 w skali Bofourta.



Z St Batrhs już tylko 17 mil do Simpson Bay na St. Martin. Postanowiliśmy jednak sprawdzić, czy na kotwicowisku w Gustavii stoi „Snow Goose”, ów ogromny jacht na którym pracowaliśmy przez kilka miesięcy.


Jakże ekscytujący to był moment: przypłynąć własnym jachtem do miejsca w którym przez w sumie półtora roku zarabialiśmy na jego zakup i remont, i gdzie spędziliśmy wiele godzin, rozmawiając i marząc o tej właśnie chwili :)))

Odcinek 169 mil morskich do St. Barths pokonaliśmy w 35 godzin. Najlepsza z dotychczasowych średnia prędkość w rejsie wynosiła 4,83 węzła. Wygląda na to, że każdy kolejny odcinek to nowy rekord :)


Tu, na północy Karaibów prądy nie odgrywają już takiego znaczenia, jak na południu – z najsilniejszymi w okolicach Trynidadu, Grenady i Grenadynów. Również niezmordowane „trade winds” wiejące przez cały rok ku zachodowi, straciły wreszcie na sile w porównaniu z początkiem roku. Morze stawało się coraz spokojniejsze. No i wreszcie przyszedł czas na bardziej pomyślne dla nas wiatry :)

Na kotwicowisku w St.Barths wielkie pustki…


No cóż, prawdopodobnie „Gąska” poleciała już na sezon huraganów do Stanów…


Sam port w miasteczku też opustoszały,


megajachty albo już zakończyły sezon i czekają na Florydzie na następny albo przeszły Atlantyk, by poszpanować teraz na Śródziemnym - w Saint Tropez, Portofino czy Cannes :)



Dziesiątki wspomnień natychmiast powróciło, gdy „kręciliśmy” się po dobrze znanej zatoce… coraz to rozpoznawaliśmy następny kołyszący się przy bojce jacht.


Postanowiliśmy rzucić kotwicę tylko na kilka godzin, zjeść późne śniadanie, wskoczyć do cudownej turkusowej wody,



by popływać i poszukać zamieszkujących w tej w okolicy żółwi wodnych (wyspa otoczona jest kilkoma rezerwatami przyrody) a potem trochę odpocząć, i w drogę, na St. Martin!

Ruszyliśmy późnym popołudniem. Znamy tę okolicę bardzo dobrze. Trasę St. Barths-St Martin pokonaliśmy kilkadziesiąt razy…

W płomieniach tonącego w morzu słońca, zostawiliśmy za rufą Ile Furche, żółte boje parku przyrody Reserve Naturelle de Saint Barthelemy, Table Rock i formacje skał Gruppers… Żeglując wzdłuż brzegu St. Martin, dosłownie co chwila wspominaliśmy historie, które nam się tu przytrafiały podczas pracy w czarterach…


O 2210 rzuciliśmy kotwicę w Simpson Bay – zatoce u wrót największej na Karaibach laguny Simpson Lagoon, która została zgodnie podzielona pomiędzy Holenderską i Francuzką część wyspy. A więc jesteśmy w St. Martin!


SINT MARTEEN

Pobyt na wyspie z założenia miał być ostatnim etapem „shake down criuse” - czyli poznawania jachtu, usuwania usterek, czy nieprawidłowości na które natrafiliśmy podczas przebytych pierwszych pięciu setek mil oraz wprowadzania czasem modernizacji i usprawnień.

Trynidad i St. Martin to dwa najlepsze miejsca na Karaibach, aby pracować nad jachtem ze względu na doskonałą infrastrukturę, zaopatrzenie w części i przyzwoite ceny. Podobnie jak na Trynidadzie, (przeczytaj opowiadania "Remont YouYou Cz.I” oraz "Remont YouYou Cz.II”) i tym razem stworzyliśmy listę zadań do wykonania na St Martin.

Najważniejszym projektem było wyremontowanie - za przeproszeniem – „dziurawego bączka” ;))



Było to o tyle skomplikowane, że to nasz jedyny środek komunikacji z lądem, a naprawa nie mogła odbyć się na pokładzie. Musieliśmy zatem znaleźć miejsce przy kei lub w marinie, abym mógł naprawić łódeczkę. Większość tanich marin była wypełniona jachtami chowającymi się przed huraganami, na droższe mariny nie było nas stać…

Na całe szczęście nasi przyjaciele z St. Martin przyszli z pomocą. Najpierw wpłynęliśmy do laguny Simpson Lagoon i rzuciliśmy kotwicę w jej holenderskiej części.



Już kilka dni później YouYou została przygarnięta w malutkiej prywatnej przystani. Dostaliśmy miejsce przy pomoście bardzo znanej na wyspie restauracji „Uncle Harry”s Floating Bar & Restaurant”.


Uncle Harry to znana na St. Martin postać. Oprócz restauracji, prowadzi warsztat mechaniczny na terenie mariny, gdzie również znajduje się jego knajpa. Marinę, a raczej stocznię remontową prowadzi CARL, przesympatyczny, pogodny człowiek, od którego również otrzymaliśmy wielką pomoc. Harry non stop pali cygara, śmiga po okolicy swoim Harley’em a czasami tez operuje 105-cio tonowym dźwigiem,



przeważnie do wyciągania jachtów z wody na brzeg, ale nie tylko :)


Drobne naprawy „Caribbean way” :)


Dzieki uprzejmości znajomych z Trade Winds Criuse Club, mogliśmy korzystać z ich zaplecza technicznego oraz porad i pomocy pracujących tam speców od napraw jachtów (Ian, jesteś WIELKI, dziękujemy Ci serdecznie!). Wprost nieocenioną pomoc otrzymaliśmy od chłopaków z Bequia! Bez Archiego, Cletusa oraz Knolly’ego z Trynidadu, nasz bączek byłby pewnie tylko naprawiony a tym czasem został kompletnie odrestaurowany pod okiem fachowców :)


W dowód naszej wdzięczności oraz ku radości „Bequia Boys”, nazwaliśmy bączka „Bequia Pride” czyli Duma Bequii.


Przyszedł czas na odcięcie urządzenia sterowego (!!!)


No cóż, to tylko naprawa mocowania rumpla. Tylko albo aż! Po maszcie i żaglach ster jest następny w hierarchii pomocnych w żeglarstwie „gadżetów” ;)


Muszę przyznać, że choć wiedziałem, że naprawa jest konieczna i to jedyna droga, dziwnie czułem się odcinając szlifierką kątową mocowanie od trzpienia łączącego rumpel z płetwą sterową…


Wszystkie potrzebne elementy dorobiliśmy w warsztacie u Wujka Harrego. Trochę to wszystko trwało zanim skończyliśmy ten projekt. Zaprzyjaźniliśmy się w międzyczasie z pracującymi tam Tico



i Dannym z Aruby


oraz Marshallem z Jamajki.


YouYou stała bezpiecznie zacumowana do kei


a my z upływem dni, skreślaliśmy z listy zadań kolejne pozycje :)






Podczas pobytu na St. Martin spotkaliśmy się w między czasie ze starymi znajomymi oraz nawiązaliśmy nowe przyjaźnie.


Owen, brytyjski żeglarz samotnik, pomógł nam rozwiązać szereg problemów z elektroniką (pamiętacie naszą „czarną serję awarii sprzętu elektronicznego?) i naprawił także naszą UKF-kę stacjonarną. Poznaliśmy Owena jeszcze podczas naszej pracy w czarterach, dwa lata temu. Od tamtej pory nie jest już samotnym żeglarzem :) Dołączyła do niego doborowa załoga: Dona i Sparky :)


Poznaliśmy artystę malarza z St Kits o imieniu Bee, od lat żyjącego i tworzącego na St. Martin.


Opowiedział nam między innymi o swoich uczuciach, kiedy siedział schowany w domu podczas szalejącego na zewnątrz huraganu (Leny w 1999 roku)…

Miałem też możliwość spotkać się kilkukrotnie z Michael’em,

Photo: Courtasy of Mike 

jeszcze do niedawna prowadzącym sławną na całe St. Martin knajpę „Shrimy’s Bar”. Oprócz zjedzenia najlepszych na wyspie krewetek, czy napicia się zimnego piwka,

Photo: Courtasy of Mike

u „Shrimpiego” zawsze można było spotkać masę ciekawych osób, żeglarzy z całego świata,


Photo: Courtasy of Mike


wymienić się informacjami, czy skorzystać z bezprzewodowego Internetu. Mike co tydzień organizował dla żeglarzy „pchli targ”


Photo: Courtasy of Mike


oraz prowadził skup i sprzedaż używanego wyposażenia jachtów, a także gromadził płetwonurków technicznych do zadań specjalnych, czy pomocy w nagłych przypadkach :) że nie wspomne już o pralni – jakże strategicznym miejscu w życiu większości żeglarzy :) Krótko mówiąc: wszyscy znają Mike’a i Mike zna kogo trzeba i zawsze jest bardzo pomocny wszystkim żeglarzom. Mieszka na swoim jachcie „Baywood” z żoną Sally.

Na początku naszej pracy w Trade Winds Cruise Club, zgłosiliśmy się po raz pierwszy do Mike’a, w poszukiwaniu informacji o tanim jachcie na sprzedaż. Wciąż mamy w pamięci tamto spotkanie, Mike :) St. Martin słynie z „okazji”, jako że wiele jachtów w różnym stopniu zniszczonych przez huragany wciąż czeka na swych nowych właścicieli. Wiele z nich zostało wydobytych z dna laguny, błędnie uznawanej przez niektórych za „hurricane hole”, czyli bezpieczne schronienie przed huraganami… Choć oglądaliśmy różne, żadna z łódek nie dorównywała YouYou, w której zauroczyliśmy się na Trynidadzie i dla której postanowiliśmy przerwać nasz jachto-stop!

Po dwóch i pół roku ponownie spotkaliśmy się z Mike’m! Dowiedzieliśmy się, że choć poprzednia knajpa została zamknięta z powodu rozbudowy okolicznej mariny, wkrótce powstanie nowy bar Shrimpy’s! Jak poprzednio, tak i tym razem otrzymaliśmy wiele cennych porad i pomocnych „trików” od doświadczonego żeglarza. Zarówno żona Sally, jak i ich piesek Shrimpy mają się bardzo dobrze :) Do zobaczenia Mike, dzięki za wszystkie dobre słowa!


Kolejna ciekawa postać to James.



Wolny duch, poszukujący swego miejsca na ziemi. James ostatnio kupił piękny stary drewniany jacht i teraz go remontuje na francuskiej części wyspy. Wyremontował tez w drodze klapka Patrycji za pomocą wsuwki do włosów :)



Bardzo zdolny, bardzo kreatywny. Spędził kilka lat w Afryce, m.in. odwiedzając  lokalne plemiona. Teraz wygląda na to że szykuje się na wielkie żeglowanie… Możecie śledzić jego zmagania na YouTube TUTAJ (tak nawiasem mówiąc nasze poczynania też możecie śledzić na YouTube TUTAJ)


Czas gonił nieubłaganie i pora huraganów oficjalnie rozpoczęła się. I choć codziennie cieszyliśmy się z postępów w pracach, w pewnym momencie stało się jasne, że w tym sezonie jest już za późno, aby pożeglować ku brzegom Jamajki… Cóż, w życiu są zawsze priorytety… Jedyną słuszną decyzją było zatem dokończyć pozostałe projekty, by zaraz potem obrać kurs na południowy-zachód, ku Panamie i opuścić w końcu rejon huraganów.


Z sezonem huraganów jest tak jak z kalendarzową zimą ;) kiedyś musi się zacząć, ale nie oznacza to, że zawsze następnego dnia spadają tony śniegu :) Jeszcze na początku lipca łatwo można znaleźć dobre okno pogodowe i bezpiecznie, komfortowo „przeżeglować” Morze Karaibskie na południe.



Ostatecznie zdecydowaliśmy się odwiedzić po drodze Wyspy ABC, czyli Antyle Holenderskie u wybrzeży Wenezueli. Chyba łatwiej będzie nam znaleźć tam pracę niż w Panamie… Byliśmy już wcześniej na Bonaire (podczas rejsu do Panamy z którego opowiadanie znajdziesz TUTAJ) a Aruba i tak jest później po drodze. Wybór padł zatem na Curacao! Jak to mówią w języku Papimiento :) BON BINI!


KONIEC OPOWIADANIA

Mikołaj Westrych



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz